Zdzisław Brałkowski

Chłopy! My wszyscy Białorusiny! (cz.2/2)

cd.

Nowe krzyki, złorzeczenia i przekleństwa nadal nie robiły żadnego wrażenia na biuraliście. Spokojnie zaczął ostrzyć ołówek scyzorykiem; spoglądnął pod światło na jego czubek, chuchnął, jeszcze raz delikatnie przeciągnął ostrzem po grafitowym koniuszku. Sprawdził wykonaną pracę opuszką palca, z zadowoloną miną odłożył przybory na biurko i wyciągnął z szuflady gruby brulion. Spojrzał spokojnie na wściekłych chłopów i przeciągając słowo, zapytał najbliższego, akurat szwagra Staszka:

– Waaasza familia?

– Masłowski, wieś Polany. Polak! – odrzekł podniesionym głosem.

Urzędnik poślinił palec, otworzył brulion na właściwej stronie, przeciągnął dłonią w dół zapisanej kolumny do szukanej pozycji, przewertował kartki w leżącej obok teczce, porównał informacje i mruknął:

– Daa. Jest. Masłowski i jego żona Anna. Zamieszkali Polany, rajon Oszmiana. Narodowość białoruska.

– Coo?!

– Nie wrzeszczeć mi tu. – Urzędnik zimno spojrzał znad drucianych okularów. – Tu jest urząd. W bumadze stoi – narodowość białoruska. Następny. Familia?

– Brałkowski! – Rozgorączkowany Staszek odsunął zaskoczonego szwagra i prawie wykrzyczał swoje nazwisko. – Stanisław! I mój ojciec Feliks. Też wieś Polany. Też Polacy z dziada pradziada!

– Mówiłem, nie wrzeszczeć. – Na biuraliście podniesione głosy wywołanych i ogólna wrzawa dalej nie robiła wrażenia. Znowu przekartkował brulion. Znalazł i beznamiętnie przeczytał: – Jest. Feliks Brałkowski i syn Stanisław…

Urzędnik nagle zawiesił głos i pochylił nad otwartą stronicą. Przez chwilę uważnie się w nią wpatrywał. Postukał palcem w kartkę, uniósł brwi i spojrzał pytająco na młodszego:

– Rodzony w tysiąc dziewięćset dwunastym?

– Tak. Coś się nie zgadza? – Tym razem Staszek odpowiedział ze zdziwieniem w głosie.

– Tu stoi… – rozmówca ponownie postukał palcem w stronicę – że byłeś Perepeczko. Stanisław Perepeczko. Przekreślone i dopisane Brałkowski. Co to… – Znowu zawiesił głos i podejrzliwie spojrzał na stojącego przed biurkiem. Obudziła się w nim stalinowska czujność.

– Aach… – Staszek lekceważąco machnął ręką. – To dawniej było mylnie. Poprawili, bom Brałkowski.

– Kto poprawiał? Dlaczego? – Urzędnik przysłuchiwał się uważnie. – I mówiłem, cisza! – Podniósł głos, spojrzawszy na napierającą gromadę chłopów, którzy z oburzeniem komentowali urzędową „białoruskość” Masalskiego. – Cofnąć się! Stanąć mi w kolejce. Urząd tu.

Znowu zwrócił się do Staszka:

– To jak się w końcu nazywacie?

– Brałkowski. Stanisław Brałkowski. Z tym Perepeczko to pomyłka, znaczy oszybka, przez krewnego i ojca. W trzydziestym trzecim, jak mnie do polskiego wojska brali odsłużyć, to wtedy wyszło – odparł Staszek. – No wyszło, że w papierach jest Perepeczko, a nie Brałkowski. To poprawili.

– To jak to? Ojciec Brałkowski, a wy mieliście Perepeczko?

– Przecież powiadam, że poprawili. Mówię im wtedy, znaczy w trzydziestym trzecim, że przecież jestem od ojca. A ojciec Brałkowski. To sprawdzili w księgach w parafii, a tam stało, że Perepeczko mi wpisali. To my do mego chrzestnego, co zgłaszał, jak się rodziłem. No bo on Perepeczko. To i się przyznał, że wtedy ździebko wziął. Ojciec, tak było?

– Tak, tak. – Feliks energicznie pokiwał głową dla potwierdzenia. – Jak go ksiądz spytał, jak ma wpisać, to mu się pomyliło i podał swoje, a nie Brałkowski. No, wypił trochę, jak syn powiadał.

– Czemu od razu nie poprawił – ni to zapytał, ni to stwierdził biuralista. – To sprawa urzędowa.

– Ot, i nie. Ksiądz już wpisał Perepeczko, jak chrzestny pomiarkował. Tak było, ojciec? – Staszek spojrzał na niego. Feliks lekko się zawahał, jakby chciał przypomnieć sobie dawne zdarzenie, ale zaraz znowu kiwnął głową, dla potwierdzenia słów syna. Ten dokończył: – To nie chciał wyjść na durnia i nic nie powiedział. Ani księdzu, ani nam. I tak w papierach w kościele zostało, aż do wojska wezwanie dostałem. Wtedy wyszło. To ojciec aż krowę sprzedał na opłaty, aby w sądzie zmienić na Brałkowski. Bo jak to, syn inne nazwisko ma niż ojciec i wszyscy w domu?

– Wy się cieszcie, że tylko krowę kosztowało. Pod innym nazwiskiem żyliście. U nas za drobniejsze, za pięć skradzionych kłosów zboża[1] do łagru byś poszedł. No dobrze... Brałkowski Stanisław i Brałkowski Feliks. Narodowości białoruskiej. A więc bez prawa wyjazdu do Polski. Następny…

– Co następny?! – zakrzyknął wzburzony Staszek. Chwycił się za głowę, spojrzał na również zdumionego ojca. – Jacy my Białorusini? Mówiłem, my Brałkowscy, Polacy z dziada pradziada!

– Co następny?! – rozkrzyczeli się też pozostali chłopi. – Co my?! Jakie Białorusiny? My Polacy!

– Tak stoi w bumadze. Brałkowski Feliks i syn Stanisław, wieś Polany, narodowość białoruska. – Urzędnik postukał drugim końcem ołówka w otwarty brulion i beznamiętnie dokończył: – Znaczy nie Polacy. Co zapisane, to urzędowe. Następny…

– A masz zapisanego jakiegoś Polaka?! – odkrzyknął jeden z wciąż napierającego tłumu. – Może my wszyscy Białorusini?!

Biuralista nawet już nie sprawdzał. Zamknął swoją księgę, obok z namaszczeniem położył ołówek, oparł na księdze dłonie i przez chwilę milczał. Oczy skierował ponad głowami gromady kłębiącej się w pokoju i znieruchomiał. Chłopy ucichli, wpatrując się w niego. Opuścił wzrok niżej, omiótł ich spojrzeniem i sarkastyczny uśmieszek lekko wykrzywił mu usta.

Powściągnął go szybko i chłodno odparł:

– Nie ma Polaków.

Dopiero wszyscy w pokoju wrzasnęli, przysunęli się do biurka. Teraz już mieli wyłożone czarno na białym, potwierdzone z ust samego stalinowskiego urzędnika. Dopiero rozwrzeszczał się tłum na dworze, który przez otwarte okna usłyszał jego odpowiedź.

Biuralista nie odpowiedział już im, ale lekko zbladł, widząc tak blisko siebie rozognione emocjami twarze chłopów. Odruchowo odsunął się wraz z krzesłem, uchylił szufladę i włożył do niej dłoń. W tym samym momencie otworzyły się boczne drzwi i wyszedł z nich miejscowy naczelnik, ubrany w wojskowy mundur, z bronią przy pasie. Był to również Rosjanin, przysłany po wojnie do Oszmiany. Spojrzał na rozgorączkowany tłum, oparł dłoń na kaburze pistoletu i zimno, cedząc słowa przez zęby, wyrecytował:

– Co to za hałasy? Sybiru wam się zachciewa? – Znacząco poruszył palcami na kaburze. Odczekał i jeszcze raz powiódł wzrokiem po twarzach najbliżej stojących. – Wisiała informacja przed urzędem? Wisiała. Że kto się czuje Polakiem, ma zgłosić się w ciągu trzech dni do rajkomu[2] i podpisać bumagę. Białorusini nie muszą. Nikt nie przyszedł, więc zostaliście przypisani do narodowości białoruskiej.

– Jaka informacja? Nic nie wiemy! – odkrzyknął jeden z tłumu.

– Kto pytał? – Naczelnik spojrzał w stronę, skąd padło pytanie, ale nikt się nie odezwał. – Informacja wisiała na początku sierpnia. Urzędnik czekał.

– Toż żniwa w tym czasie. Kto wtedy jeździ do miasta? – Ktoś inny mu przerwał.

– Kto chciał wyjechać do Polski, miał się zgłosić. Był wyznaczony czas. Kto nie, to Białorusin. Tak stanowi nowe prawo.

– A idi ty k jebieni matieri z takim prawem – doszło niezbyt głośno, ale słyszalnie z tłumu stojącego na korytarzu.

– Który to?! Kto przeciw władzy radzieckiej?! – Rosjanin usłyszał wulgarny komentarz, spurpurowiał na twarzy, roztrącił chłopów stojących przed nim i przecisnął się przez drzwi. – Który to?!

„Winowajca” nie był na tyle głupi, aby się przyznać. Naczelnik rozglądał się, ale szybko zmiarkował, że nikt go nie wskaże – wszyscy stali w milczeniu, z ponurymi minami. Podniósł lewą pięść i potrząsnął nią złowróżbnie, ale po sekundzie odwrócił się i wrócił na poprzednie miejsce.

– Władza radziecka jest władzą ludu. Chcecie poczuć jej siłę? – Powiódł spojrzeniem po znowu szemrzących między sobą chłopach. – Jak powiedziałem, w terminie nikt nie zgłosił się jako Polak, a jako Białorusini nie macie prawa do repatriacji do Polszy. Wot i wsio. Rozejść się, bo inaczej...! – Jeszcze raz postukał palcami w kaburę. – No!

Pomruki i szemranie ucichły. Mężczyźni popatrywali niepewnie na siebie i patrzyli spod łba na naczelnika. Nikt już się jednak głośno nie odezwał. Co miały chłopy zrobić? Zadrzeć z potęgą państwa stalinowskiego? Dobrze pamiętali zsyłki za Ural w latach 1940 i 1941, ostatnie ledwie tydzień przed najazdem Hitlera. Słyszeli, że podobne wywózki z miast były także zaraz po „wyzwoleniu”. Nikt z wywiezionych dotąd nie powrócił. To była realna groźba, wisząca teraz nad każdym z przybyłych Polaków i ich rodzinami, gdyby wzburzenie przerodziło się w bardziej otwarty protest. Wiedzieli z doświadczenia, jak władza radziecka rozprawia się z domniemanymi przeciwnikami, a cóż dopiero w obliczu, w jej pojęciu, otwartego buntu.

– Mówiłem, rozejść się! – Naczelnik powtórzył groźbę.

Chłop stojący najbliżej niego zaklął pod nosem, machnął ręką, odwrócił się i zaczął przeciskać do wyjścia. To zadziałało jak kamyk poruszający lawinę – pozostali także zaczęli powoli wychodzić. Nikt już się nie odzywał, nie komentował, głośno nie oburzał; słychać było tylko szuranie dziesiątek butów i skrzypienie starych desek podłogi korytarza. Nikt też nie musiał tłumaczyć ludziom zgromadzonym na zewnątrz urzędu – słyszeli wszystko przez otwarte okna.

Długo już nie potrwało zgromadzenie. Chłopi zaczęli wsiadać na swoje furmanki i w ponurych nastrojach rozjeżdżali się. Staszek też odwiązywał konia, kiedy ojciec zobaczył bratanka żony, Stankiewicza z Oszmiany. Ten również ich zauważył i podszedł. Przywitali się.

– Cześć. Co, już wiecie, żeście Białorusini? – zagadnął, wykrzywiając usta. – Ja wczoraj. Też po papiery na repatriację byłem. Cholery by ich…

– Wiemy – Stach ponuro odpowiedział swojakowi i splunął na ziemię. – Ten Rusek Sybirem straszył, jak zaczęliśmy się burzyć, job twoju mat`! O jakiejś bumadze gadał, że wisiała, a nikt jej nie widział.

– Bumadze… Wiesz, co to było?! Tam podobno była. Zwykła kartka z zeszytu. – Stankiewicz wskazał głową na stojącą przed wejściem do urzędu drewnianą tablicę. Wisiało na niej kilkanaście kartek i karteluszek, przypiętych byle jak pinezkami; większość już słabo czytelnych, z rozmytymi przez deszcze literami. – Nikt jej z miasta chyba nie zauważył. Ot, powiesili i potem zdjęli.

– Skąd wiesz?

– Stachu, przypadkiem od znajomka. Woźnym tu jest, w rajkomie. Ale on nie Polak. Jak się dowiedziałem, od razu wczoraj z papierami przyleciałem. Niestety, za późno. Kartki niet, za to ja Białorusinem się stałem. I wy też.

– Załatwili nas, skurwysyny… – Feliks wycedził przez zaciśnięte zęby. – I co możemy, a? Jeszcze raz przyjdziemy, to na białe niedźwiedzie rodziny wywiozą, abyśmy pozdychali. I tyle naszego będzie. (-)


[1]„Dekret o pięciu kłosach − na początku lat 30. XX wieku Stalin rozpoczął w ZSRR przymusową kolektywizację wsi. Jednocześnie władze stalinowskie bezwzględnie egzekwowały od chłopów obowiązkowe kontyngenty zboża, zabierając nawet ziarno przeznaczone na siew. Spowodowało to, zwłaszcza na radzieckiej Ukrainie, „Hołodomor − świadomie, sztucznie wywołaną klęskę głodu w latach 1932-33, która spowodowała śmierć od 3 do 6 milionów ludzi (w tym 21.000 Polaków tam mieszkających). Na wsi jedynym miejscem, gdzie można było znaleźć coś do jedzenia, było pole kołchozowe. Jednak nawet zerwanie jednego kłosa było przestępstwem przeciwko państwu w 1932 roku stalinowskie władze wprowadziły właśnie ten dekret. Za zerwanie pięciu kłosów groziło 10 lat łagru lub nawet kara śmierci, bez możliwości amnestii. Na podstawie tego dekretu w półtora roku skazano 125 tysięcy ludzi.

 

[2] Rajkom – urząd rejonowy (powiatowy).

 

Od 2 do 10000 znaków